MAREK
NAPIÓRKOWSKI TRIO - KONKUBINAP
Cudze
chwalicie...
Od pewnego czasu jestem zwolennikiem teorii, że
większość zaskakujących albumów to efekt naszej
rodzimej, jazzowej produkcji, zaś krążki
przychodzące do nas z oddali, często zawodzą,
ich zawartość nie zaspokaja oczekiwań. Z tym
większą radością odnotowuję fakt, że jeden z
najlepszych gitarowych – jazzowych
krążków w tegorocznej ofercie bez
podziału na kontynenty, to dzieło rodzime,
niezastąpionego Marka Napiórkowskiego i jego
kompanów.
Kompilacja koncertowych rejestracja z pięciu
miejsc w naszym kraju, już tytułem puszcza do
nas oko.
KonKubiNap odwołując się do nazwisk i
imion uczestników rozimprowizowanego
muzykowania, zdradza personalia artystów,
których lider zaprosił do współpracy. Na basie
elektrycznym jak zwykle Napiórkowskiego wspiera
Robert Kubiszyn, jazzman którego sposób
budowania basowego fundamentu wyszedł tutaj
znacznie dalej niż sztampowe powielanie typowej
roli basisty dającego jedynie wypełnienie nutami
w dolnym rejestrze, Kubiszyn z Napiórkowskim
tworzą rodzaj monolitu, coś co najprościej można
porównać odwołując się do odwiecznych technik
kompozytorskich, gdzie jednemu przypadało w
udziale prowadzenie melodii gdy ktoś dopełniał
ją kontrapunktem. Jednak o ile onegdaj takie
sztuczki wymagały skrzętnego zapisu nutowego, o
tyle lider i jego basista zdają się być
połączeni ponadzmysłową muzyczną empatią. To
„coś” dzieje się na płaszczyźnie muzycznego
porozumienia, dialogu starych dobrych znajomych.
I nic dziwnego, ilość projektów w których obaj
uczestniczyli wspólnie, trudna jest do
wymienienia. Oni zdają się grać ze sobą od
zawsze, a
KonKubiNap w szeregu płyt autorskich
Napiórkowskiego jako lidera to ich trzecie
spotkanie, czyli maksymalne, bowiem tyleż
solowych albumów lider dotąd wydał (dla
przypomnienia
NAP-
2005;
Wolno
– 2007).
Teraz przyszła kolej na rozszyfrowanie
pierwszego członu tytułu krążka. Oczywiście
chodzi o Czarka Konrada, bezdyskusyjnego lidera
w gronie naszych perkusistów, który również
tutaj pokazuje, że nadal nie ma zamiaru
wypowiedzieć ostatniego słowa. Gra perkusisty
zdaje się być bezustannie „w drodze”, ewoluuje,
zmienia się jak w kalejdoskopie w zależności od
stylistycznej formuły i brzmienia formacji.
Ważnej jest też to, że artysta nie jest kalką
kogokolwiek, nie zakłada przysłowiowych cudzych
butów ale kreuje swoje własne muzyczne byty,
odciskają silnie piętno na brzmieniu całej
formacji.
I tutaj dotykamy istoty albumu. Płyta choć
sygnowana nazwiskiem lidera, niesie z sobą coś,
co można śmiało nazwać jazzową demokracją. Ktoś,
kto nie wiedziałby, że za krążkiem stoi
gitarzysta, śmiało mógłby posądzać, że spiritus
movens przedsięwzięcia jest perkusista bądź
basista, bowiem tyle samo pewne co to, iż mamy
do czynienia z małym, zaklętym w elektroniczne
bity swingującym cudeńkiem jest również to, że
żadna fraza, żadna nuta nie została tutaj
zagrane z pobudek przypodobania się, schlebiania
tanim gustom jako wykwit przerostu artystycznego
ego. Nic z tych rzeczy! Bez względu na to, czy
słuchamy kompozycji Konrada (świetnie znany z
jego rozmaitych projektów temat
Allan)
czy też echa krążków
Wolno
Napiórkowskiego oraz koncertowego
Full
Drive 2 Henryka Miśkiewicza – mowa o
kompozycji
Vietato
Fumare, słyszymy wielką pasję, pełne
zatopienie muzyków w tym co robią. To wspaniały
przykład muzycznego dialogu, coś jak spotkanie
starych dobrych znajomych, którzy zamiast oddać
się nieskrępowanej słownej dyskusji, sięgnęli po
instrumenty i zaczęli prowadzić wciągającą
rozmowę. Rozmowę na nuty. A wierzcie mi,
wystarczy wcisnąć przycisk PLAY aby zostać
wciągniętym w ten zaklęty krąg brzmieniowej
konwersacji bez reszty.
Ale to o czym napisałem powyżej, to nie jedyne
atuty, swoiste magnesy, które powinny
przyciągnąć słuchaczy - melomanów do tej muzyki.
Tym czymś ekstra jest kompletna zmiana formuły w
stosunku do tej, którą Napiórkowski zaserwował
nam na poprzednim, niezwykle kameralnym, wręcz
intymnym krążku. Nie kryłem i nie kryję, że
poprzednie dzieło Napiórkowskiego urzekło mnie
sowim pięknem, stąd z tym większą radość
zdradzam, że
KonKubiNap podtrzymuje wysokie loty
artystyczne poprzedniego wydawnictwa, jednak
niesie ze sobą niespodziankę, kompletnie
odmienną formułę brzmieniową. O ile cztery lata
wstecz było w tej muzyce coś z elegancji i
powściągliwość Pata Metheny, szlachetności
Charlie'ego Hadena czy inteligencji tandemu
Metheny – Scofield spod szyldu
I Can See Your House from Here,
o tyle teraz nasze skojarzenia podążają ku
najlepszym dokonaniom Scotta Hendersona, Allana
Holdswortha czy przewrotności Johna Abercrombie.
W tym muzykowaniu jest miejsce na demoniczną
wersję Coltrane'owskiego
Giant
Steps ze zjawiskowym solówkami Kubiszyna
i Napiórkowskiego, gdzie kompletnie zaciera się
granica oddzielająca rolę lidera od
akompaniatora. Jest też miejsce na piękny oddech
i bezgraniczną przestrzeń jak choćby w
kompozycji
Mill
czy powściągliwym temacie
Wojtek.
To wszystko dopełnia bezpretensjonalność
a la Pastoriusowska
Havona z wbijającym solem bębnów na
finał.
Kolejny
bezsprzeczny atut tej produkcji? Pomimo tego, że
materiał został zarejestrowany w kilku
miejscach, album zachowuje jedność miejsca i
czasu, przed nami odgrywa się najpiękniejsze z
muzycznych misteriów – koncert.
Wystarczy odrobina dobrej woli aby poczuć
się tak, jak byśmy zasiedli w stylowych
wnętrzach wrocławskiej Mleczarni czy
podwarszawskiego Jazz Cafe. Spójność muzycznej
konwencji wsparta konsekwencją w doborze
zastosowanych środków wyrazu artystycznego
sprawiają, że dotykamy tych fraz nie jak zbioru
ośmiu płytowych tracków ale opowieść, muzyczną
podróż, która ma prolog, swoje kolejne etapy i
dociera gdzieś po rozmaitych perturbacjach do
finału. Czy jednak finału? Po nim czeka nas
jeszcze coś. Ujmujące, wręcz hipnotyzujące
Wciąż się
śnisz przechodzące niespodziewanie
w
Between a
smile and a tears. A na czym polega owo
niespodziewanie, nie zdradzę. Sprawdźcie
sami.
Piotr Iwicki
POWRÓT DO PŁYTY
|