bo

START AKTUALNOŚCI BIOGRAFIA KONCERTY DYSKOGRAFIA MULTIMEDIA PRASA KONTAKT FACEBOOK MYSPACE PRESSROOM

Fruwanie pod sufitem
rozmowa z Przemkiem Psikuta
Jazz Forum, nr 9/2005

Na przestrzeni ostatnich kilku lat Marek Napiórkowski był jednym z najbardziej zapracowanych muzyków na polskiej scenie. Ilość płyt, na których można usłyszeć jego gitarę, sięga podobno siedemdziesięciu.
Grać ze wszystkimi, wpisywać się w wiele kontekstów nadając im muzyczny sens, ale zawsze pozostać sobą - tak brzmi maksyma świadomego, doświadczonego gitarzysty, który właśnie nakładem wytwórni Universal wydał swój pierwszy autorski album NAP. O nim, choć nie tylko, rozmawiamy poniżej:

Podczas swojej kariery współpracowałeś między innymi z Janem Ptaszynem Wróblewskim, Tomaszem Szukalskim, Tomaszem Stańko, Adamem Holzmanem, Patem Metheny'm. Tę listę można by rozwijać naprawdę długo, czy jednak jesteś w stanie wskazać muzyka, któremu zawdzięczasz najwięcej?

Naprawdę trudno mi wskazać jedną osobę. Od każdego wybitnego muzyka, z którym miałem przyjemność spotkać się na scenie - nauczyłem się czegoś. I nie chodzi tu przecież tylko o mój instrument, choćby z tego względu, że dwie gitary występują w zespole dosyć rzadko.

Co skłoniło Cię do zostania zawodowym muzykiem? Czy był to impuls chwili? A może jakieś szczególne wydarzenie, przeżycie?

Trudno mówić o jednym szczególnym wydarzeniu. Na gitarze zacząłem grać w wieku 12 lat. Było to granie "harcerskie" na czterech akordach, których nauczyła mnie ciotka. Około 15-ego roku życia przeżyłem ogromną fascynację bluesem oraz hard-rockiem spod znaku Jimiego Hendriksa i Led Zeppelin. Kiedy miałem lat 16, po raz pierwszy pojechałem na warsztaty jazzowe do Chodzieży i był to prawdziwy przełom w mojej edukacji muzycznej. Tam zrozumiałem, że z jazzem wiąże się swoboda, wolność wypowiedzi, że prawdziwi jazzmani grając "fruwają pod sufitem". W Chodzieży zaczęła się moja droga do bycia profesjonalnym muzykiem, jeździłem tam rokrocznie, za każdym kolejnym razem z coraz większym doświadczeniem. Zresztą nadal tam bywam, z tym że teraz jako nauczyciel...

A więc znalazłeś się po przeciwnej stronie...

I tak, i nie. Bo przecież cały czas czegoś się uczę. Ciągły rozwój jest dla mnie niezwykle istotny.

Do jakich wniosków dochodzi się po tak żmudnej edukacji? Czym jest dla Ciebie dzisiejszy gitarowy mainstream, kiedy mu się przyglądasz z bagażem nabytego doświadczenia?

Zacznę może od tego, że najwięksi liderzy jazzu, najbardziej charyzmatyczni twórcy tej muzyki grali na instrumentach dętych. I dlatego odkąd pamiętam, odczuwałem potrzebę, ażeby mój instrument śpiewał, aby naśladował głos ludzki albo saksofon. Dużo nad tym pracowałem, albowiem chciałem wydobyć z gitary płynne, jak najśpiewniejsze brzmienie. Może właśnie dlatego preferuję dźwięk lekko przesterowany.

Fascynowali Cię zapewne gitarzyści o zbliżonym do Twojego podejściu do materii muzycznej?

Z pewnością, choć nie tylko. Zawsze podobali mi się muzycy o zupełnie odmiennych orientacjach stylistycznych. Generalnie bardzo lubię rzeczy dziejące się gdzieś na styku różnych nurtów muzycznych. Przekrój gitarzystów, których cenię, jest ogromny. Po jednej stronie barykady są Wes Montgomery, Jim Hall, Kenny Burrell czy Joe Pass, a po drugiej: Scott Henderson, Wayne Kranz, John Scofield, John Abercrombie czy Pat Metheny. Wszystkich ich bardzo cenię, odpowiada mi rozległe muzyczne spektrum, w którym tworzą.

W Toronto poznałeś Lindę Manzer, jedną z najwspanialszych lutniczek świata, która robi wszystkie akustyczne instrumenty dla Metheny'ego. Jej instrument wykorzystujesz w lirycznej kompozycji Niedopowiedziane na swoim najnowszym albumie.

Linda Manzer, jeśli chodzi o gitary, jest Stradivariusem naszych czasów. Udało mi się kupić jeden z jej instrumentów, który mnie mocno zainspirował. Utwór Niedopowiedziane powstał zaraz po tym.

Co szczególnego jest w brzmieniu tego instrumentu? Wiem, że przywiązujesz dużą wagę do brzmienia w ogóle...

Brzmienie jest czymś, do czego cały czas dążę. Mimo, iż posiadam kilka fajnych gitar, to tak zwane własne brzmienie zawdzięczam wyłącznie sobie. Ono wypływa z całego mojego organizmu, a nie wyłącznie z instrumentu. Każdy indywidualista biorąc do ręki mój instrument, nawet ten wykonany przez Lindę Manzer, zabrzmi po swojemu. Tak więc, poszukiwanie brzmienia nie polega na zdobywaniu kolejnych instrumentów, choć oczywiście najlepiej mieć jak najlepsze.
Jeśli chodzi o problem brzmienia wśród gitarzystów, to można wyróżnić dwie szkoły. Uosobieniem pierwszej jest John Scofield, który ma jedną gitarę, jest jej wierny od lat i pomimo, że nagrywa płyty bardzo różniące się stylistycznie, to zawsze brzmi dokładnie tak samo, niemal identycznie. Drugą koncepcję wprowadza w życie Pat Metheny i po części Linda Manzer, która wykonuje dla niego całą gamę gitar. Następnie on pracuje nad każdą z nich, starając się jakby zaadoptować wszystkie te gitary do swoich eksperymentów brzmieniowych. Pat bardzo lubi często zmieniać barwy. Mi zdecydowanie bliżej jest do tej drugiej estetyki brzmieniowej.

Czy Twoja wszechstronność, pojawianie się w wielu różnych muzycznych kontekstach, ułatwia tworzenie własnej muzyki? A może staje Ci trochę na przeszkodzie?

To trudne pytanie. Mam bardzo szerokie zainteresowania i grając muzykę o dużej rozpiętości stylistycznej – niejako się realizuję. Taką samą przyjemność sprawia mi rzężenie na przesterowanej gitarze elektrycznej, co kwilenie cichutkiej bossa novy na nylonowych strunach. Dużym wyzwaniem jest dla mnie wyrabianie umiejętności w dostosowywaniu się do różnych stylistycznych konwencji, do różnych barw. To bardzo rozwijające dla muzyka. Chodzi o to, aby przy okazji tego "dostosowania się", pozostała w tym cząstka samego ciebie. Orędownikiem takiego podejścia był Miles Davis.

A jakie okoliczności sprawiły, że właśnie teraz rozpocząłeś karierę solową i wydałeś autorską płytę?

NAP: Grając przez lata w różnych jazzowych zespołach nabierałem doświadczenia i dojrzewałem do własnego albumu. Często uczestniczyłem w różnych projektach, biorąc także na siebie rolę współlidera - jak Funky Groove, Kwartet z Krzysztofem Ścierańskim. Decyzja o moim autorskim materiale zbiegła się z powołaniem przeze mnie do życia kwartetu NAP: Napiórkowski-Wyleżoł-Kubiszyn-Luty. Półtora roku temu zaczęliśmy grać wspólne koncerty, ogrywając w ten sposób moje kompozycje. Początkowo chciałem nagrać płytę tylko w tym kwartecie, jednak po dłuższym namyśle zdecydowałem się na pewien eksperyment. I tu dużo zawdzięczam swej sesyjnej przeszłości - chciałem i tym razem pobawić się różnymi brzmieniowymi barwami i aranżacjami.

Jak przebiegała praca nad tak bardzo zróżnicowanym albumem, jakim bez wątpienia jest NAP?

NAP: W pierwszym etapie pracy, na moje specjalne życzenie, obok kwartetu: Napiórkowski-Wyleżoł-Kubiszyn-Luty, pojawił się Leszek Możdżer, z którym nagrałem trzy utwory w wersjach akustycznych. Weszliśmy do studia i zagraliśmy z marszu kompozycje: Niedopowiedziane, In Between oraz NAP (Reprise). Zrobiliśmy to tak, jak to tego dnia czuliśmy, kilka gorących, improwizowanych wersji. Następnie, wspólnie ze współproducentem płyty - Robertem Kubiszynem, wybraliśmy wersje naszym zdaniem najistotniejsze. I tu rozpoczął się etap drugi, etap tzw. postprodukcji. Zaprosiłem do studia znakomitych gości: Henryka Miśkiewicza (bass klarnet i sax), Krzysztofa Herdzina (piano), którzy podogrywali własne, często mile zaskakujące mnie, partie czy wokalistki Dorotę Miśkiewicz i Annę Marię Jopek, z którą od lat bardzo intensywnie pracuję.
Chciałbym też bardzo wyróżnić Tomasza Kałwaka, którego rola na albumie została opisana jako "sound designer". Odpowiada on za wszelkie elektryczne ingerencje na płycie NAP i są to wszystko jego własne barwy i pomysły, na które złożyło się bardzo wiele wymyślonych przez Tomka składowych. Jego wpływ na brzmieniowy obraz całego albumu był naprawdę niezwykle istotny.



© 2005-2013 www.marekNAPiórkowski.com
design
© webmaster@mareknapiorkowski.com
fotografie
©
Rafał Masłow