bo

START AKTUALNOŚCI BIOGRAFIA KONCERTY DYSKOGRAFIA MULTIMEDIA PRASA KONTAKT FACEBOOK MYSPACE PRESSROOM

Jazz to stan ducha
rozmowa z Agnieszką Prokopowicz
magazyn Sukces, nr 4/2006

Marek Napiórkowski, gitarzysta jazzowy, nominowany do Fryderyka za płytę NAP i w kategorii Muzyk Roku, dojrzał! Przeszedł przez różne stany podmiotowości muzycznej aby odnaleźć własny, osobny i jedyny głos, gdzieś na dnie swojej jazzowej duszy. Album NAP jest tubą tej niepokornej ale i lirycznej duszy.

Czemu tak długo czekałeś na decyzję o solowym albumie?

Nie odczuwałem żadnej presji. Specyfika muzyki, którą się zajmuję polega na tym, że wszyscy członkowie zespołu - zarówno na koncercie jak i przy nagrywaniu płyt - spełniają funkcję podmiotową. Nigdy grając w projektach kolegów nie czułem, że robię coś drugoplanowego, na tym polega jazz, że wszyscy jesteśmy solistami grającymi do jednej bramki. Gdybym grał u Britney Spears byłbym tylko akompaniatorem i pewnie szybko chciałbym zrobić coś własnego, a tak, grając jazz bądź gatunki pokrewne, nie musiałem się bardziej spełniać, bo czułem, że tworzę coś ważnego.

Poza tym w wielu z tych projektów, o których wspominasz, byłeś przecież liderem...

Tak, lub współliderem. Współprodukowałem wiele rzeczy - z Dorotą Miśkiewicz, z zespołem Funky Groove i innymi. Dużo energii i inwencji włożyłem w pracę z Anią Jopek. Pracuję z nią już osiem lat, przyjaźnimy się, można powiedzieć, że jesteśmy jak rodzina. W tych produkcjach mój udział był znaczący. Poczucie podmiotowości było duże, co nie zmuszało do robienia samodzielnego albumu. Zwlekałem też dlatego, że chciałem, aby moja pierwsza solowa płyta (po nagraniu około 80 albumów z innymi wykonawcami) była mocna, dopracowana i warta nagrania, żeby była dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałem. Czułem, że dojrzewa we mnie myśl o płycie.

Kiedy w twoim życiu pojawiło się rozstaje dróg z napisem "jazz lub reszta muzyki" i kiedy wiedziałeś dokąd iść?

Nie było jednego momentu, raczej w płynny sposób wniknąłem w jazz. Pierwszy raz usłyszałem takie granie w Chodzieży, na warsztatach jazzowych. Tam poczułem, że to coś niezwykłego i że nie wyobrażam sobie, że tego w moim życiu nie będzie. To było coś, do czego pasuje jedynie słowo "wzlot". Nie rozumiałem tego jeszcze, pamiętam tylko swoje wrażenie, że muzycy improwizując, latają pod sufitem, że to nie jest zwyczajna muzyka.

Pogadajmy o tym "wzlocie". Na czym polega niezwykłość jazzu?

Na głębi, bogactwie i wielkiej wolności. Nie chciałbym wartościować, bo uprawiam wiele rodzajów muzyki. Ale faktem jest, że tak jak w niektórych gatunkach muzyk musi odtworzyć nuty i je zinterpretować podczas koncertu czy nagrania płyty, my za każdym razem, każdego wieczoru, tworzymy je od początku. Nigdy nie jest tak samo. To się zawsze dzieje na nowo. Ten gatunek wyklucza nudę.

AP: Kiedy w muzyce jest nuda?

Kiedy nie jesteś artystą, lub może inaczej - kiedy nie bywasz artystą, nie wchodzisz cały, nie oddajesz się, nie tworzysz od nowa. Nie da się tego opowiedzieć słowami. To kwestia duszy muzyka, która jest wyczuwalna w utworze. Wybitni muzycy klasyczni nasycają napisane wcześniej utwory swą wrażliwością i indywidualnością. Takie interpretacje wzruszają.

Trzeba się z tym urodzić?

Można obudzić pewne predyspozycje w człowieku poprzez rozwinięcie jego wrażliwości. Ja na przykład nie myślałem kiedyś o komponowaniu. Nie czułem, że to we mnie jest. I nagle muzyka stała się dla mnie rodzajem terapii, rodzajem rytualnego przejścia z chłopięcości do dorosłości. Kiedy poczułem, że pewien etap mam za sobą, poczułem, że spotykam się ze sobą samym na innej płaszczyźnie. Realizując się jako muzyk, spełniałem się i dojrzewałem jako człowiek. A kiedy działo się to na gruncie ludzkim, wracałem znowu do muzyki i wtedy czułem, że przyszła pora coś skomponować, czyli o sobie opowiedzieć. A kiedyś byłem nieprawdopodobnie nieśmiałym człowiekiem. Na pierwszym koncercie, jaki zagrałem, stałem prawie tyłem do publiczności. To było w Jeleniej Górze, miałem 15 lat.

Grałeś kiedyś bluesa... Nie wydaje ci się, że ta muzyka się kończy? Odchodzi wraz ze starzejącymi się fanami w dżinsowych kurteczkach z rzednącymi włosami? Nie ma mody na bluesa. Czemu?

Mody są zmienne. Ja do tej pory gram bluesa. Czasami. Tylko, że poszedłem do jazzu, bo chciałem iść w muzyce jeszcze dalej. Ale bez bluesa nie byłoby jazzu. To są jego korzenie. Do dziś wolę jedną wyciśniętą z grymasem nutę B.B.Kinga niż dźwiękowe kaskady "mądrości egipskich" granych bez szczerości i przekonania. Bo jazz jest piękny, pełen wolności i energii, ale tylko wtedy, kiedy jest szczery i autentyczny. Jeśli nie jest, jeśli ktoś w tej muzyce udaje, że ma coś do powiedzenia, to brzmi źle i wdziera się nuda. Natomiast blues jest szczery i ma nieprawdopodobną potencję emocjonalną.

Ty mieszasz gatunki, a ludzie lubią je oddzielać, szufladkować i przyklejać etykietki. Czemu jazz tak często ostatnio wymyka się tym szufladom?

Bo jazz to stan ducha, a nie konkretny rodzaj muzyki. Oczywiście spełnia pewne założenia, ale lubi też przekraczać granice, na tym polega. W samym założeniu jest pewnym stanem wolności. Kluczem jest improwizacja. Moja płyta jest po prostu improwizacją na pewien temat, którą udało się zarejestrować i lekko ją potem obrobić w studiu. Ale to niepowtarzalne. Stało się raz. Wtedy w studiu. Wszyscy grali razem, a nie jak w przypadku na przykład płyt popowych - kiedy nagrywa się każdy instrument i głos osobno. Ja, Robert Kubiszyn (współproducent płyty) na basie, Robert Luty na perkusji i wymiennie Leszek Możdżer i Piotr Wyleżoł na fortepianie nagraliśmy to razem na tak zwaną "setkę". Potem w fazie postprodukcji Dorota Miśkiewicz dograła wokalizę do utworu Proxima Parada, Tomasz Kałwak dodał elektroniczne barwy, po jednej solówce zagrali Henryk Miśkiewicz i Krzysztof Herdzin, a Anna Maria Jopek zaśpiewała jedyną piosenkę na płycie. Płyta jest jazzowa bo powstała w jazzowym duchu, z jazzowymi muzykami.

Leszek Możdżer powiedział mi, że muzycy nie rozmawiają o tym, co się działo na koncercie, o tym co gracie i jak się wtedy czujecie...

Tak, bo to chyba jest tak, jak w udanym związku. Miłość się czuje i ma się świadomość, kiedy zdarzają się magiczne chwile. Nie trzeba o tym mówić. Czasem wystarczy jedno spojrzenie. Na scenie czasem powstaje taka energia, że nie odważyłbym się jej nazywać słowami, ale zdarza nam się na siebie spojrzeć i tym spojrzeniu jest pytanie: "Czujesz to samo?", "Coś się dzieje". Wytwarza się pewna chemia. Zdarza się, że jeśli ta chemia jest niezwykła i zdarzy się coś magicznego, muzycy chętniej tego wieczoru po koncercie zaglądają do kieliszka. (śmiech) Ale nie mówimy sobie: "Ej, ale mi super w siódmym takcie zagrałeś..." (śmiech). Ta materia jest zbyt delikatna i skomplikowana, by ją omawiać. Jeśli jest dobrze to i tak wszyscy to wiemy.

Grasz na gitarze od Lindy Manzer - gitarowego Stradivariusa naszych czasów. Co to znaczy, że gitara ma własny charakter?

Linda Manzer to niezwykła osoba. Mieszka sobie w Toronto i jest ilustracją tezy, że w pracy, którą wykonujemy można zobaczyć naszą duszę - jeśli robimy to dobrze i szczerze. Linda ożywia kawałek drewna i wkłada w niego swoja duszę. Żadna inna gitara na świecie nie brzmi tak jak jej. Jest lutniczką, której udało się osiągnąć coś niezwykłego, zbudować instrument, który jest całkiem osobny od innych, jest klarowny, brzmi tak, że ciarki przechodzą po plecach. Ma ciepły, głęboki ton. Zawsze marzyłem o takiej gitarze. I miałem wielkie szczęście, podczas koncertu z Anią Jopek w Toronto, poznać tę kobietę. Zaprosiła nas potem do siebie, gdzie wszyscy gadali godzinami przy kominku, ja natomiast, cały czas grałem na tych jej boskich gitarach. Po kilku godzinach spędzonych w owej muzycznej świątyni odkupiłem jedną z gitar Lindy. Co jest wielkim szczęściem, bo te instrumenty robione są na zamówienie, między innymi dla Pata Metheny i Carlosa Santany.

Oszczędzasz to cacko?

Coś ty! Przeciwnie, tarmoszę ile się da! Uwielbiam to brzmienie! Jest piękne!

Na albumie NAP jest też ukłon w stronę muzyki nowoczesnej - Levitation - utwór pozornie spokojny, powoli intrygujący a potem pojawia się elektronika. Lubisz nowoczesność? Czy ona ma duszę?

Lubię eksperymentować, być na krawędzi różnych stylistyk. O takiej muzyce mówi się nowoczesna, ale uwierz mi, to też juz było. W latach 70-tych też tak grano. W muzyce ostatnich lat nie było wielkich rewolucji, zmienił się trochę dobór brzmień. Przecież nie jest najważniejsze, by robić coś nowego, tylko, by robić coś dobrego i swojego. Ważniejsze jest dla mnie bym wyraził siebie, niż zrobił jeszcze nowocześniejszy projekt niż koledzy. Największym komplementem jest słowo "naturalny" - jeśli muzyka, którą gram jest naturalna i prawdziwa, znaczy, że włożyłem siebie i jestem szczery. Muzyk naturalny to człowiek, który gra tak, jak się zachowuje. Ale oczywiście szanuję wszystkich tych, którzy przeprowadzili w muzyce rewolucje stylistyczne.

Miles Davis?

Miles... och, jego portret wisi u mnie w domu na ścianie. Bardzo dużo z tego co najlepsze w muzyce jazzowej zawdzięczamy właśnie jemu. Jest moim wielkim guru, mistrzem budowania nastroju. Intrygował wtedy gdy grał, ale także wtedy, kiedy nie grał - w trakcie tych jego długich pauz. Był genialnym twórcą, zmieniał kilka razy losy muzyki nie zatracając swego niezwykłego charakteru. Przechodził przez tak wiele gatunków, a nigdy nie zatracił siebie. Po jednym dźwięku było wiadomo, że to on.

Czy twój album NAP też będzie rozpoznawalny w stylu, czy może zaskoczysz fanów, twoich kolegów?

Wszyscy spodziewali się, znając moje ekspresyjne poczynania na scenie, że nagram płytę w większości ostrą, żwawą i energiczną. A tymczasem okazało się, że na scenie szaleje Dr Jekyll, a Mr Hyde jest bardziej liryczny. W takim sensie ten album może zaskoczyć.



© 2005-2013 www.marekNAPiórkowski.com
design
© webmaster@mareknapiorkowski.com
fotografie
©
Rafał Masłow