Jelenia Góra Marka
Napiórkowskiego
rozmowa z Martą Trelos
magazyn Zwierciadło, nr 8/2006
"Marek to jest niespokojny duch, który cały czas gna i
zatrzymuje się bardzo rzadko. Robi, co chce, a nie to, czego
oczekują od niego inni" - mówi o nim wieloletnia partnerka
Dorota Miśkiewicz. Energiczny, elektryczny, eklektyczny, a
jednak ma swój własny dźwięk. Na gitarze raz rockowo rzęzi,
czasami bluesowo miauczy, niepokojąco skrzypi jazzem albo miękko
muska struny bossa novą. "Myślę, że przynajmniej czasami to, co
robię, podchodzi pod sztukę" - zastanawia się półżartem. Nim
wydał w ubiegłym roku swoją pierwszą autorską płytę NAP,
nagrał prawie 80 innych. Grał z prawdziwymi muzycznymi
celebrieties: z Tomaszem Stańko, Mino Cinelu, Adamem Holzmanem,
Patem Methenym, Henrykiem Miśkiewiczem, Tomaszem Szukalskim. Od
lat jest ważnym ogniwem zespołów Anny Marii Jopek. Szykuje się
już do nagrania kolejnej płyty, tym razem akustycznej. "Ja
jestem śródziemnomorski typ. Biesiada, długie rozmowy przy
stole, dobre jedzenie, winko. Tak właśnie uwielbiam spędzać
wolny czas" - rozmarza się...
|
Rynek
Mieszkałem w Jeleniej Górze 18 lat. Chińskie przysłowie mówi:
"Obyś żył w ciekawych czasach". I tak właśnie było. Przeżyłem tu
całą mroczną część komuny, że tak powiem. Rynek, który
przypomina miniaturkę rynku wrocławskiego, jest najładniejszym
architektonicznie miejscem. Odbywał się tu największy w owym
czasie w Polsce festiwal teatrów ulicznych i moje małe
miasteczko ożywało na te kilka tygodni. To było absolutnie
niewyobrażalne. Ktoś naprawdę bardzo się przyłożył do
organizacji tego wydarzenia. Z punktu widzenia sytuacji
politycznej też było to dość odważne posunięcie, bo przyjeżdżały
najlepsze teatry z całego świata będące uosobieniem buntu
przeciwko komunie. Pamiętam przemarsze i pochody z
charakterystycznie uniesionymi dwoma palcami. Z niewiadomych
pobudek władza się na to jednak godziła. Mnie najbardziej
interesował artystyczny aspekt całej tej historii. Po raz
pierwszy w życiu zobaczyłem tak niesamowitych freaków,
ewidentnych artystów, zupełnie inaczej usposobionych do życia
niż gnojeni wtedy szarością dnia codziennego Polacy. To było w
czasie, gdy się już poważnie interesowałem gitarą i miałem
wielką szopę włosów na głowie, dwa razy większą niż Jimi
Hendrix. I to była jedyna moja przewaga nad nim. Chodziliśmy na
rynek z moim przyjacielem Liskiem (Arturem Lesickim) i nie
mogliśmy się wprost nacieszyć. Nigdy nie byliśmy na Zachodzie
wcześniej. A tu nagle do naszej mieściny zjechało się
towarzystwo barwniejsze niż pełne wszelkich dóbr sklepy w
Berlinie Zachodnim. Po prostu grupa ludzi, która w dziwny sposób
spowodowała, że poczułem chęć, aby tak żyć jak oni. Byli klauni
i połykacze ognia, ale też awangardowe teatry i poważne zespoły
jazzowe. Narodziła się we mnie chęć osiągnięcia takiego stanu
ducha, który oni mieli. I chyba mi się to udało, bo z tego
chłopczyka, który to wszystko obserwował, stałem się muzykiem. |
|
Klatka
W momencie, kiedy ciocia Basia nauczyła mnie przyciskać cztery
akordy, tzw. harcerskie, gdy miałem jedenaście bądź dwanaście
lat, poczułem się już naprawdę wciągnięty w muzykę. Natychmiast
pokazałem je najlepszemu mojemu kumplowi Liskowi, stając się tym
samym jego mistrzem. Opanował je w ciągu kolejnych dwóch godzin
i tak stanęliśmy na początku naszej muzycznej drogi. Udało się
nam wejść w posiadanie tych strasznie szkodliwych dla zdrowia
gitar, jakie wtedy były produkowane. Zaczęliśmy sobie razem
pogrywać, najpierw te cztery akordy, a potem strasznie się
zakręciliśmy na bluesa i rocka (Zeppelinów, Hendricksa).
Uczyliśmy się od siebie nawzajem, praktycznie bez żadnych
pośredników. Próby odbywały się w klatce bloku, w którym się
wychowałem i mieszkałem od dziecka. Dzień w dzień siedzieliśmy
tam, plumkając, ku utrapieniu, jak się domyślam, sąsiadów,
którzy jednak widzieli, że nikomu w mordę nie dajemy, że coś
robimy, gramy sobie na tych akustycznych gitarkach, i już. Na
szczęście żaden z nas predyspozycji wokalnych nie wykazywał...
Brzdąkaliśmy cicho dość na żyłkowatych strunach te bluesy nasze.
Nie pytaliśmy się nawzajem, gdzie się spotykamy, tylko o której,
bo wiadomo było, że zawsze klatka, koło wejścia, na schodkach.
Starszego o rok Liska poznałem w wieku 7 lat, przypuszczam, że
bijąc się w piaskownicy albo coś takiego. A tak bliżej? Cholera,
nie pamiętam dokładnie. Gitara niewątpliwie nas zbliżyła i ta
przyjaźń przetrwała do dzisiaj. Naprawdę takiego kumpla masz
jednego w życiu, to jest wiadome. Potem kontynuowaliśmy naszą
drogę muzyczną, przez lata grając w różnych zespołach. Najpierw
w takich badziewnych, bardziej bluesowych, amatorskich. Teraz
wybitny gitarzysta Lisek, mój przyjaciel od lat pacholęcych,
muzyk utytułowany i tak dalej, gra ze mną od 10 lat w zespole
Funky Groove. Zespół istnieje w pewnym uśpieniu, bo ja robię
swoje i on też, ale ciągle jakoś to działa. |
|
Domy kultury
W pewnym momencie z Liskiem uznaliśmy, że można by już założyć
zespół na prąd. Zorganizowaliśmy sekcję rytmiczną: basistę i
bębniarza, i zaczęliśmy dojeżdżać do Sobieszowa pod Jelenią Górą
na próby, do domu kultury. Nazywał się Muflon, jak takie
zwierzątko, które zamieszkuje tamtejsze tereny, ale mało kto je
na oczy widział. Powoli klatkę zaczął zastępować Muflon. Jechało
się do niego autobusem około godziny. Był to przejaw dużej
pasji, bo po powrocie ze szkoły i krótkiej chwili w domu
wyruszało się na tę wyprawę totalną, żeby dwie godziny porzęzić
na najgorszych na ziemi wzmacniaczach firmy Eltron. Wart
podkreślenia jest fakt, że granie na gitarze bardzo wspomagało
moje przejście z chłopięcości w dorosłość. Dojrzewałem muzycznie
i biologicznie naraz. Muzyka stała się dla mnie przepustką do
świata. Byłem jeszcze jednak tak nieśmiały, że w czasie
pierwszego koncertu z bluesowym zespołem Kozioł Blues Band
zdawało mi się chyba, że jestem Keithem Richardsem i stałem
odwrócony tyłem do publiczności. W wieku lat 15 zacząłem grać w
zespole poezji śpiewanej złożonym z ludzi starszych ode mnie o
trzy-pięć lat. Takich trochę hipisujących. Sam wyglądałem jak
hipis. Byłem wtedy totalnym fanem takich zespołów jak Wolna
Grupa Bukowina i osób jak Elżbieta Adamiak. W czasie całej
kariery powolutku obracałem się w kierunku publiczności. Na
pewno gitara pomogła mi zauważyć zalety mojej osobowości, które
ujawnione dały mi pewną siłę; sprawiała, że spotykałem na wielu
etapach jakąś formę docenienia, bo to jest fajne w muzyce, że
jeśli grasz koncerty, od razu widzisz reakcję ludzi na to, co
właśnie zrobiłeś. To jest największe szczęście, jakie spotyka
muzyków. Na pewno nabierałem śmiałości przez to, że rosło mi
poczucie własnej wartości. Gitara sprawiła, że się zmieniłem.
Niektórzy myślą: "Ten Napiór to czołg". Jaki, kurwa, czołg!? Po
prostu już wiem, czego mogę oczekiwać, a czego nie. Z grubsza
wiem, gdzie moje miejsce w psychologicznym aspekcie. Wiem, że
zawdzięczam to wyłącznie temu, że miałem jakiś taki wewnętrzny
imperatyw i moc, żeby się rozwijać jako muzyk. Tym to
fajniejsze, że jestem samoukiem. Chodziłem do jakichś tam szkół,
na skrzypce dwa lata i na kontrabas rok, bo nie było klasy
gitary w Jeleniej Górze. Tak naprawdę jestem wychowankiem
warsztatów jazzowych, na które jeździłem przez lata. Odczuwałem
cały czas bezmiar muzyki, im dalej idziesz w las, tym więcej
widzisz przed sobą. Jak już byłem na studiach, nadal
przyjeżdżałem w odwiedziny do mamy i siostry, a w niedzielę rano
uczyliśmy z Liskiem gry na gitarze w MOK-u (Miejskim Ośrodku
Kultury). Nazywało się to konsultacje dla gitarzystów
zaawansowanych. Przez jakieś dwa-trzy lata bardzo pomagało to
nam w studenckiej doli, a ci młodzi mieli w nas przykład.
Kaganek oświaty nieśliśmy dalej. Z Jeleniej Góry pochodzi aż
pięciu dobrze sobie radzących na krajowych scenach gitarzystów.
|
|
Autobus nr 7
"Siódemka" to był straszliwy Jelcz. Było wielu miłych panów,
którzy go prowadzili, ale byli też tacy, którzy w lecie włączali
ogrzewanie. Spędziłem w tym Jelczu kupę godzin, cały czas
czytając książki. Hrabal, Gombrowicz, i autorzy
iberoamerykańscy, bo wtedy wykwitła na nich moda. Na tych
wszystkich Marquezów i Borgesów. W owym czasie przeczytałem
więcej książek niż przez kolejne wszystkie lata. "Siódemka" to
autobus kultem owiany, bo jeździłem nim do szkoły, wracałem do
domu po lekcjach i jechałem tą samą "siódemką" jeszcze dalej do
Sobieszowa, na próbę. Tą linią jeździłem całe cztery lata. Ale
to jeszcze nie koniec. "Siódemką" przez cały czas licealny
dojeżdżałem do mojej dziewczyny, która mieszkała między
Cieplicami a Sobieszowem. W każdej wolnej chwili, kiedy nie było
próby, jeździłem do niej na osiedle Orle. Miała na imię Ania.
Była plastyczką. Bardzo nas te zainteresowania artystyczne
łączyły. Speedowaliśmy się wzajemnie, żeby coś robić, coś, co
wykracza poza taki, wiesz, schemat życia.
Cieplice
Cieplice to uzdrowisko, ładne miejsce. Kojarzy mi się bardzo z
czasem szkolnym gdyż chodziłem tam do liceum. Jest tam park
zdrojowy i zdarzało mi się w nim bywać, także w czasie zajęć
lekcyjnych. W tym parku po raz pierwszy byłem na prawdziwym
koncercie jazzowym. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. To był
String Connection jako trio: Krzesimir Dębski, Krzysztof
Ścierański i Krzysztof Przybyłowicz. W liceum lawirowałem, ale
wiedziałem, że muszę zdać. Byłem niewiarygodnym wprost nieukiem,
pełnym niewiary, że kiedykolwiek będę mógł uprawiać zawód, jakim
jest muzykowanie, bo nie miałem takich wzorów koło siebie.
Uznałem więc, że rozsądniej jest się zapisać do liceum, do klasy
matematyczno-fizycznej, choć było to w totalnej opozycji do
tego, co mnie naprawdę interesowało. Może myślałem, że idąc
tropem mojego ojca zostanę inżynierem? Jakieś takie miałem chyba
myśli. Na początku naprawdę trzeba się było strasznie sprężać,
zwłaszcza z fizyki. Po upływie pierwszego roku szkołę
traktowałem już jako nieliczący się absolutnie dodatek do mojego
życia. Pisałem z różnym powodzeniem klasówki, ale nie uczyłem
się wcale. Miałem wielu fajnych nauczycieli, którzy widząc moje
artystyczne zainteresowania, przymykali ewidentnie oko na mnie.
Bardzo im za to dziękuję. W czwartej klasie już było oczywiste,
że z pana Marka raczej Einsteina nie będzie. W zeszycie
rysowałem sobie pięciolinię i zapisywałem tam różne utwory.
|
|
Góry
Jelenia Góra jest położona w Kotlinie Jeleniogórskiej otoczonej
pięknymi górami. Bardzo często się wtedy tam spotykaliśmy,
chadzaliśmy po nich czasem z Liskiem, czasem z Anią, graliśmy i
śpiewaliśmy piosenki do rana z zespołem poezji śpiewanej
Deszczowiec, z którym wtedy byłem związany. Było super.
Uczestniczyliśmy w obowiązującym wtedy etosie, że się przymendza,
że jest smutno, wszyscy mają długie swetry i się garbią. Anka
Jopek z tego samego nurtu się wywodzi dokładnie, tylko już
swetrów nie nosi teraz. Byłem wtedy hipisem, hipisem lirycznym.
Bardzo często jeździliśmy w Karkonosze do Szklarskiej Poręby i
Karpacza. Przez lata bardzo lubiłem chodzić w te piękne góry, bo
dawały mi spokój, uwielbiałem spędzać czas w schroniskach. Była
to najczystszej wody turystyka górska. Najwyższa góra Śnieżka ma
1602 metry. Wchodziłem na nią wielokrotnie. Była to forma
aktywnej rozrywki. Obcowanie z majestatem niezbyt wysokich, ale
pięknych gór było zaś fajnym sposobem na życie. Jestem z tymi
górami bardzo związany.
Sklep muzyczny przy 1 Maja
Jeleniogórska Fifth Avenue to ulica 1 Maja. Każdy człowiek setki
razy przechodził tamtędy. Codziennie był jakiś powód. Tu mieścił
się sklep muzyczny, tzw. Centrala Handlu Muzycznego. Stały tam
różne tajemnicze instrumenty i wzbudzały mój estetyczny zachwyt
i oczywiście niemoc totalną także. Przyciskałem nos do szyby i
łypałem. Dzięki różnym oszczędnościom i pomocy mamy udało mi się
nabyć pierwszą gitarę, takie elektryczne pudło. Kiedyś
usłyszałem w radiu audycję poświęconą polskim instrumentom
muzycznym w owym czasie i pan sprzedawca powiedział coś takiego:
"Otóż, co tutaj u nas mamy? No, mamy w swoim asortymencie gitarę
jazzową średniej klasy »Malwa«". Gitara jazzowa średniej klasy
wyglądała dla mnie, co się pewnie wiązało z dojrzewaniem, jak
zjawiskowa kobieta, ale posługiwanie się nią odbywało się na
granicy nabawienia się kontuzji. Koszmarna gitara, która jednak
dawała mi wiele radości. W owym czasie było to coś naprawdę
wielkiego. Teraz szybciej mija realne szczęście z posiadania
przedmiotu. Szczęście posiadania "Malwy" było chyba większe od
szczęścia z posiadania najlepszych lutniczych instrumentów,
jakie teraz mam. Z kolejnymi gitarami było tak, że trzeba było
na nie zarobić: OHP, NRD-owo i fabryka kurczaków, budowa w
Czechach, to wyjazdy, które pozwoliły mi zaopatrzyć się w lepsze
instrumenty od upragnionej niegdyś "Malwy". |
|