bo

START AKTUALNOŚCI BIOGRAFIA KONCERTY DYSKOGRAFIA MULTIMEDIA PRASA KONTAKT FACEBOOK MYSPACE PRESSROOM

Jelenia Góra Marka Napiórkowskiego
rozmowa z Martą Trelos
magazyn Zwierciadło, nr 8/2006

"Marek to jest niespokojny duch, który cały czas gna i zatrzymuje się bardzo rzadko. Robi, co chce, a nie to, czego oczekują od niego inni" - mówi o nim wieloletnia partnerka Dorota Miśkiewicz. Energiczny, elektryczny, eklektyczny, a jednak ma swój własny dźwięk. Na gitarze raz rockowo rzęzi, czasami bluesowo miauczy, niepokojąco skrzypi jazzem albo miękko muska struny bossa novą. "Myślę, że przynajmniej czasami to, co robię, podchodzi pod sztukę" - zastanawia się półżartem. Nim wydał w ubiegłym roku swoją pierwszą autorską płytę NAP, nagrał prawie 80 innych. Grał z prawdziwymi muzycznymi celebrieties: z Tomaszem Stańko, Mino Cinelu, Adamem Holzmanem, Patem Methenym, Henrykiem Miśkiewiczem, Tomaszem Szukalskim. Od lat jest ważnym ogniwem zespołów Anny Marii Jopek. Szykuje się już do nagrania kolejnej płyty, tym razem akustycznej. "Ja jestem śródziemnomorski typ. Biesiada, długie rozmowy przy stole, dobre jedzenie, winko. Tak właśnie uwielbiam spędzać wolny czas" - rozmarza się...


Rynek

Mieszkałem w Jeleniej Górze 18 lat. Chińskie przysłowie mówi: "Obyś żył w ciekawych czasach". I tak właśnie było. Przeżyłem tu całą mroczną część komuny, że tak powiem. Rynek, który przypomina miniaturkę rynku wrocławskiego, jest najładniejszym architektonicznie miejscem. Odbywał się tu największy w owym czasie w Polsce festiwal teatrów ulicznych i moje małe miasteczko ożywało na te kilka tygodni. To było absolutnie niewyobrażalne. Ktoś naprawdę bardzo się przyłożył do organizacji tego wydarzenia. Z punktu widzenia sytuacji politycznej też było to dość odważne posunięcie, bo przyjeżdżały najlepsze teatry z całego świata będące uosobieniem buntu przeciwko komunie. Pamiętam przemarsze i pochody z charakterystycznie uniesionymi dwoma palcami. Z niewiadomych pobudek władza się na to jednak godziła. Mnie najbardziej interesował artystyczny aspekt całej tej historii. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem tak niesamowitych freaków, ewidentnych artystów, zupełnie inaczej usposobionych do życia niż gnojeni wtedy szarością dnia codziennego Polacy. To było w czasie, gdy się już poważnie interesowałem gitarą i miałem wielką szopę włosów na głowie, dwa razy większą niż Jimi Hendrix. I to była jedyna moja przewaga nad nim. Chodziliśmy na rynek z moim przyjacielem Liskiem (Arturem Lesickim) i nie mogliśmy się wprost nacieszyć. Nigdy nie byliśmy na Zachodzie wcześniej. A tu nagle do naszej mieściny zjechało się towarzystwo barwniejsze niż pełne wszelkich dóbr sklepy w Berlinie Zachodnim. Po prostu grupa ludzi, która w dziwny sposób spowodowała, że poczułem chęć, aby tak żyć jak oni. Byli klauni i połykacze ognia, ale też awangardowe teatry i poważne zespoły jazzowe. Narodziła się we mnie chęć osiągnięcia takiego stanu ducha, który oni mieli. I chyba mi się to udało, bo z tego chłopczyka, który to wszystko obserwował, stałem się muzykiem.

Klatka

W momencie, kiedy ciocia Basia nauczyła mnie przyciskać cztery akordy, tzw. harcerskie, gdy miałem jedenaście bądź dwanaście lat, poczułem się już naprawdę wciągnięty w muzykę. Natychmiast pokazałem je najlepszemu mojemu kumplowi Liskowi, stając się tym samym jego mistrzem. Opanował je w ciągu kolejnych dwóch godzin i tak stanęliśmy na początku naszej muzycznej drogi. Udało się nam wejść w posiadanie tych strasznie szkodliwych dla zdrowia gitar, jakie wtedy były produkowane. Zaczęliśmy sobie razem pogrywać, najpierw te cztery akordy, a potem strasznie się zakręciliśmy na bluesa i rocka (Zeppelinów, Hendricksa). Uczyliśmy się od siebie nawzajem, praktycznie bez żadnych pośredników. Próby odbywały się w klatce bloku, w którym się wychowałem i mieszkałem od dziecka. Dzień w dzień siedzieliśmy tam, plumkając, ku utrapieniu, jak się domyślam, sąsiadów, którzy jednak widzieli, że nikomu w mordę nie dajemy, że coś robimy, gramy sobie na tych akustycznych gitarkach, i już. Na szczęście żaden z nas predyspozycji wokalnych nie wykazywał... Brzdąkaliśmy cicho dość na żyłkowatych strunach te bluesy nasze. Nie pytaliśmy się nawzajem, gdzie się spotykamy, tylko o której, bo wiadomo było, że zawsze klatka, koło wejścia, na schodkach. Starszego o rok Liska poznałem w wieku 7 lat, przypuszczam, że bijąc się w piaskownicy albo coś takiego. A tak bliżej? Cholera, nie pamiętam dokładnie. Gitara niewątpliwie nas zbliżyła i ta przyjaźń przetrwała do dzisiaj. Naprawdę takiego kumpla masz jednego w życiu, to jest wiadome. Potem kontynuowaliśmy naszą drogę muzyczną, przez lata grając w różnych zespołach. Najpierw w takich badziewnych, bardziej bluesowych, amatorskich. Teraz wybitny gitarzysta Lisek, mój przyjaciel od lat pacholęcych, muzyk utytułowany i tak dalej, gra ze mną od 10 lat w zespole Funky Groove. Zespół istnieje w pewnym uśpieniu, bo ja robię swoje i on też, ale ciągle jakoś to działa.

Domy kultury

W pewnym momencie z Liskiem uznaliśmy, że można by już założyć zespół na prąd. Zorganizowaliśmy sekcję rytmiczną: basistę i bębniarza, i zaczęliśmy dojeżdżać do Sobieszowa pod Jelenią Górą na próby, do domu kultury. Nazywał się Muflon, jak takie zwierzątko, które zamieszkuje tamtejsze tereny, ale mało kto je na oczy widział. Powoli klatkę zaczął zastępować Muflon. Jechało się do niego autobusem około godziny. Był to przejaw dużej pasji, bo po powrocie ze szkoły i krótkiej chwili w domu wyruszało się na tę wyprawę totalną, żeby dwie godziny porzęzić na najgorszych na ziemi wzmacniaczach firmy Eltron. Wart podkreślenia jest fakt, że granie na gitarze bardzo wspomagało moje przejście z chłopięcości w dorosłość. Dojrzewałem muzycznie i biologicznie naraz. Muzyka stała się dla mnie przepustką do świata. Byłem jeszcze jednak tak nieśmiały, że w czasie pierwszego koncertu z bluesowym zespołem Kozioł Blues Band zdawało mi się chyba, że jestem Keithem Richardsem i stałem odwrócony tyłem do publiczności. W wieku lat 15 zacząłem grać w zespole poezji śpiewanej złożonym z ludzi starszych ode mnie o trzy-pięć lat. Takich trochę hipisujących. Sam wyglądałem jak hipis. Byłem wtedy totalnym fanem takich zespołów jak Wolna Grupa Bukowina i osób jak Elżbieta Adamiak. W czasie całej kariery powolutku obracałem się w kierunku publiczności. Na pewno gitara pomogła mi zauważyć zalety mojej osobowości, które ujawnione dały mi pewną siłę; sprawiała, że spotykałem na wielu etapach jakąś formę docenienia, bo to jest fajne w muzyce, że jeśli grasz koncerty, od razu widzisz reakcję ludzi na to, co właśnie zrobiłeś. To jest największe szczęście, jakie spotyka muzyków. Na pewno nabierałem śmiałości przez to, że rosło mi poczucie własnej wartości. Gitara sprawiła, że się zmieniłem. Niektórzy myślą: "Ten Napiór to czołg". Jaki, kurwa, czołg!? Po prostu już wiem, czego mogę oczekiwać, a czego nie. Z grubsza wiem, gdzie moje miejsce w psychologicznym aspekcie. Wiem, że zawdzięczam to wyłącznie temu, że miałem jakiś taki wewnętrzny imperatyw i moc, żeby się rozwijać jako muzyk. Tym to fajniejsze, że jestem samoukiem. Chodziłem do jakichś tam szkół, na skrzypce dwa lata i na kontrabas rok, bo nie było klasy gitary w Jeleniej Górze. Tak naprawdę jestem wychowankiem warsztatów jazzowych, na które jeździłem przez lata. Odczuwałem cały czas bezmiar muzyki, im dalej idziesz w las, tym więcej widzisz przed sobą. Jak już byłem na studiach, nadal przyjeżdżałem w odwiedziny do mamy i siostry, a w niedzielę rano uczyliśmy z Liskiem gry na gitarze w MOK-u (Miejskim Ośrodku Kultury). Nazywało się to konsultacje dla gitarzystów zaawansowanych. Przez jakieś dwa-trzy lata bardzo pomagało to nam w studenckiej doli, a ci młodzi mieli w nas przykład. Kaganek oświaty nieśliśmy dalej. Z Jeleniej Góry pochodzi aż pięciu dobrze sobie radzących na krajowych scenach gitarzystów.

Autobus nr 7

"Siódemka" to był straszliwy Jelcz. Było wielu miłych panów, którzy go prowadzili, ale byli też tacy, którzy w lecie włączali ogrzewanie. Spędziłem w tym Jelczu kupę godzin, cały czas czytając książki. Hrabal, Gombrowicz, i autorzy iberoamerykańscy, bo wtedy wykwitła na nich moda. Na tych wszystkich Marquezów i Borgesów. W owym czasie przeczytałem więcej książek niż przez kolejne wszystkie lata. "Siódemka" to autobus kultem owiany, bo jeździłem nim do szkoły, wracałem do domu po lekcjach i jechałem tą samą "siódemką" jeszcze dalej do Sobieszowa, na próbę. Tą linią jeździłem całe cztery lata. Ale to jeszcze nie koniec. "Siódemką" przez cały czas licealny dojeżdżałem do mojej dziewczyny, która mieszkała między Cieplicami a Sobieszowem. W każdej wolnej chwili, kiedy nie było próby, jeździłem do niej na osiedle Orle. Miała na imię Ania. Była plastyczką. Bardzo nas te zainteresowania artystyczne łączyły. Speedowaliśmy się wzajemnie, żeby coś robić, coś, co wykracza poza taki, wiesz, schemat życia.

Cieplice

Cieplice to uzdrowisko, ładne miejsce. Kojarzy mi się bardzo z czasem szkolnym gdyż chodziłem tam do liceum. Jest tam park zdrojowy i zdarzało mi się w nim bywać, także w czasie zajęć lekcyjnych. W tym parku po raz pierwszy byłem na prawdziwym koncercie jazzowym. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. To był String Connection jako trio: Krzesimir Dębski, Krzysztof Ścierański i Krzysztof Przybyłowicz. W liceum lawirowałem, ale wiedziałem, że muszę zdać. Byłem niewiarygodnym wprost nieukiem, pełnym niewiary, że kiedykolwiek będę mógł uprawiać zawód, jakim jest muzykowanie, bo nie miałem takich wzorów koło siebie. Uznałem więc, że rozsądniej jest się zapisać do liceum, do klasy matematyczno-fizycznej, choć było to w totalnej opozycji do tego, co mnie naprawdę interesowało. Może myślałem, że idąc tropem mojego ojca zostanę inżynierem? Jakieś takie miałem chyba myśli. Na początku naprawdę trzeba się było strasznie sprężać, zwłaszcza z fizyki. Po upływie pierwszego roku szkołę traktowałem już jako nieliczący się absolutnie dodatek do mojego życia. Pisałem z różnym powodzeniem klasówki, ale nie uczyłem się wcale. Miałem wielu fajnych nauczycieli, którzy widząc moje artystyczne zainteresowania, przymykali ewidentnie oko na mnie. Bardzo im za to dziękuję. W czwartej klasie już było oczywiste, że z pana Marka raczej Einsteina nie będzie. W zeszycie rysowałem sobie pięciolinię i zapisywałem tam różne utwory.
Góry

Jelenia Góra jest położona w Kotlinie Jeleniogórskiej otoczonej pięknymi górami. Bardzo często się wtedy tam spotykaliśmy, chadzaliśmy po nich czasem z Liskiem, czasem z Anią, graliśmy i śpiewaliśmy piosenki do rana z zespołem poezji śpiewanej Deszczowiec, z którym wtedy byłem związany. Było super. Uczestniczyliśmy w obowiązującym wtedy etosie, że się przymendza, że jest smutno, wszyscy mają długie swetry i się garbią. Anka Jopek z tego samego nurtu się wywodzi dokładnie, tylko już swetrów nie nosi teraz. Byłem wtedy hipisem, hipisem lirycznym. Bardzo często jeździliśmy w Karkonosze do Szklarskiej Poręby i Karpacza. Przez lata bardzo lubiłem chodzić w te piękne góry, bo dawały mi spokój, uwielbiałem spędzać czas w schroniskach. Była to najczystszej wody turystyka górska. Najwyższa góra Śnieżka ma 1602 metry. Wchodziłem na nią wielokrotnie. Była to forma aktywnej rozrywki. Obcowanie z majestatem niezbyt wysokich, ale pięknych gór było zaś fajnym sposobem na życie. Jestem z tymi górami bardzo związany.

Sklep muzyczny przy 1 Maja

Jeleniogórska Fifth Avenue to ulica 1 Maja. Każdy człowiek setki razy przechodził tamtędy. Codziennie był jakiś powód. Tu mieścił się sklep muzyczny, tzw. Centrala Handlu Muzycznego. Stały tam różne tajemnicze instrumenty i wzbudzały mój estetyczny zachwyt i oczywiście niemoc totalną także. Przyciskałem nos do szyby i łypałem. Dzięki różnym oszczędnościom i pomocy mamy udało mi się nabyć pierwszą gitarę, takie elektryczne pudło. Kiedyś usłyszałem w radiu audycję poświęconą polskim instrumentom muzycznym w owym czasie i pan sprzedawca powiedział coś takiego: "Otóż, co tutaj u nas mamy? No, mamy w swoim asortymencie gitarę jazzową średniej klasy »Malwa«". Gitara jazzowa średniej klasy wyglądała dla mnie, co się pewnie wiązało z dojrzewaniem, jak zjawiskowa kobieta, ale posługiwanie się nią odbywało się na granicy nabawienia się kontuzji. Koszmarna gitara, która jednak dawała mi wiele radości. W owym czasie było to coś naprawdę wielkiego. Teraz szybciej mija realne szczęście z posiadania przedmiotu. Szczęście posiadania "Malwy" było chyba większe od szczęścia z posiadania najlepszych lutniczych instrumentów, jakie teraz mam. Z kolejnymi gitarami było tak, że trzeba było na nie zarobić: OHP, NRD-owo i fabryka kurczaków, budowa w Czechach, to wyjazdy, które pozwoliły mi zaopatrzyć się w lepsze instrumenty od upragnionej niegdyś "Malwy".



© 2005-2013 www.marekNAPiórkowski.com
design
© webmaster@mareknapiorkowski.com
fotografie
©
Rafał Masłow